W serialu "Czarnobyl" zabijano prewencyjnie zwierzęta z broni palnej, za to w XXI w. Chińczycy swoje świnie rok temu palili żywcem, a teraz tysiące świń zakopuj
Igrzyska wracają do Korei Południowej po trzydziestu latach. Pierwsze, letnie w Seulu, były pełne paradoksów. Z jednej strony po Moskwie i Los Angeles skończyła się szopka z bojkotami, a pod względem organizacyjnym był to skok w nowoczesność, z drugiej jednak można mówić o szczytowym momencie dopingu. Hymn igrzysk, który nosił pojednawczy tytuł „Hand to hand”, spokojnie można było podmienić na „Strzykawka w strzykawkę”.Na niespełna dwa tygodnie przed Pjongczang popytaliśmy też, jak wyprawę do Korei w 1988 r. wspominają polscy sportowcy. ***Chociaż trzydzieści lat to szmat czasu, to jednak w przypadku Półwyspu Koreańskiego przez te trzy dekady wcale aż tak wiele się nie zmieniło. Dziś organizatorzy igrzysk z Południa drżą, czy przywódca komunistycznej Północy Kim Dzong Un nie wywoła wojny atomowej, a pod koniec lat 80. drżeli, czy nic nie strzeli do głowy jego jeszcze bardziej krewkiemu dziadkowi Kim Ir latach 80. Korea Północna próbowała za wszelką cenę zablokować swoich sąsiadów w organizacji igrzysk. Południe było u progu przemian demokratycznych i przyznanie takiej imprezy było dla tego kraju otwarciem się na świat. Z perspektywy Kim Ir Sena, który przez dekady próbował podporządkować sobie terytorium poniżej 38 równoleżnika – a więc pasa Koreańskiej Strefy Zdemilitaryzowanej – był to najgorszy scenariusz. Kiedy impreza na Południu stała się już jednak faktem, Północ próbowała jeszcze przeforsować pomysł, aby igrzyska rozdzielono między Seul a ich stolicę Pjongjang (radzimy nie mylić z Pjongczangiem). Międzynarodowy Komitet Olimpijski odpowiedział jednak krótko – Kim, nie ma takiej kraj poinformował więc, że w takim razie igrzyska bojkotuje i będzie próbował przekonać do tego również inne państwa. Druga część tego planu jednak nie wypaliła i ostatecznie śladem Korei Północnej poszły jedynie Kuba, Nikaragua, Albania i kilka krajów krokiem był więc sabotaż i obrzydzenie sportowego święta. Aby wystraszyć sportowców z Zachodu, posunięto się nawet do zamachu terrorystycznego. Rok przed igrzyskami dwójka północnokoreańskich agentów – Kim Hyun Hee i Kim Seung Il – podłożyło bombę w Boeingu 707 należącym do południowokoreańskich linii lotniczych. Maszyna leciała z Bagdadu do Seulu. Do wybuchu doszło nad Morzem Adamańskim niedaleko Birmy. Zginęło wówczas 115 osób. Wiadomość dla świata miała być oczywista – życie sportowców podczas igrzysk będzie 17 września 1988 r. oficjalnie otwierano igrzyska, pheniańska agencja prasowa oczywiście nawet o tym nie informowała. Poinformowała za to o rzekomej epidemii cholery w Seulu, która ponoć dziesiątkowała sportowców i zmuszała pozostałych do panicznej ucieczki…Atmosfera w trakcie imprezy była więc wyjątkowo ciężka, dlatego nic dziwnego, że bezpieczeństwa pilnowało wówczas 120 tys. policjantów i ponad 600 tys. żołnierzy. To była mobilizacja jak na wojnę, a nie czyli podstawa dietyTyle polityki, a sport?Tamte igrzyska już na zawsze będą kojarzyć się przede wszystkim z „najbrudniejszym biegiem w historii”, czyli finałem 100 m z udziałem Amerykanina Carla Lewisa i Kanadyjczyka Bena goście wzajemnie się nie znosili, nie rozmawiali ze sobą, nawet starty w mityngach często dobierali tak, żeby tylko nie musieli oglądać swoich gęb. Finał setki wygrał Johnson z nowy rekordem świata s., ale po trzech dniach komisja antydopingowa poinformowała, że wykryto u niego steryd anaboliczny stanozolol. Sprinter stracił medal, rekord, został sportowym kryminalistą i symbolem jednego z największych przekrętów w historii igrzysk. Chociaż jak się okazało po latach, mało który z uczestników tamtego biegu był w swojej karierze czyściutki jak łza.(Źródło: Daily Mail)Drugi najważniejszy kadr z tamtych południowokoreańskich igrzysk, to kosmiczny, obowiązujący wciąż do dziś rekord świata Florence Griffith-Joyner w biegu na 200 m – s. (ekstrawagancka „Flo-Jo” kilka tygodni wcześniej podczas zawodów w USA pobiła też rekord na 100 m – s.). W oparach dopingowych podejrzeń żyła aż do swojej śmierci w 1998 r., kiedy śpiąc we własnym łóżku w Kalifornii udusiła się na skutek ataku padaczki. Oficjalnie przedwczesna śmierć Amerykanki nie miała związku z dopingiem, ale jej wyniki z Seulu, czyli dwa złote medale, do dziś pozostają jednym z najbardziej w ogóle uznawany był za apogeum dopingu (były to ostatnie igrzyska dla sportowców z NRD). Komisja antydopingowa i MKOl dobrały się wprawdzie jeszcze do skóry kilku oszustom startującym w podnoszeniu ciężarów, zapasach i judo, ale tak naprawdę to była farsa, działania pozorowane. Najlepszym tego przykładem jest wspomniany już Carl Lewis, który po dyskwalifikacji Johnsona wciąż figuruje jako mistrz na 100 m, chociaż od lat wiadomo, że przed Seulem miał aż trzy pozytywne wyniki testów. Jak się z tego tłumaczył? Koniecznością przyjmowania leków na Seulu jedną z największych gwiazd była również NRD-owska pływaczka Kristin Otto, czyli zdobywczyni aż sześciu złotych medali. Po latach wyszło na jaw, że była jednym z „wyrobów” systemu dopingowego działającego we wschodnich Niemczech. Chociaż sama do dziś utrzymuje, że jako młoda zawodniczka nie miała świadomości czym była faszerowana i była ofiarą słynnego NRD-owskiego planu pod kryptonimem „ się klasyfikacją medalową z południowokoreańskich igrzysk nie ma więc pewnie większego sensu, ale z kronikarskiego obowiązku przypomnijmy: wygrało ZSRR (132 krążki) przed NRD (102) i Stanami Zjednoczonymi (94). Polska zajęła 20. miejsce z 16 medalami, z których dwa były złote. Mistrzostwo zdobyli wówczas jedynie Waldemar Legień w judo i Andrzej Wroński w MEDAL ZSRR NIE DA SIĘ POSTAWIĆ, ALE NAJSZERSZA OFERTA DOTYCZĄCA ZIMOWYCH IGRZYSK OLIMPIJSKICH JEST W LVBET!Skórzaną kurtkę z Korei mam do dziś!A jak wycieczkę do Korei Południowej – niekoniecznie tylko od strony sportowej – wspominają nasi olimpijczycy?Artur Partyka był wtedy zaledwie 19-letnim szczypiorkiem, który poleciał na Półwysep Koreański w nagrodę za dobry występ na mistrzostwach świata juniorów. Jak mówi, wprawdzie nawet w tak młodym wieku mógł już pochwalić się licznymi podróżami do Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Turcji, a nawet na Kubę, ale perspektywa wyjazdu do Korei to było coś.– Pełna egzotyka. Pamiętam, że po otrzymaniu nominacji olimpijskiej zacząłem od razu wertować książki, które mówiły o Korei Południowej. Jadąc tam miałem więc świadomość, że to państwo będące w konflikcie z Koreą Północną. Już sama podróż była ciekawa, bo wtedy jeszcze leciało się tam przez Anchorage na Alasce, a nie jak obecnie przez Rosję – mówi w rozmowie z Weszło były skoczek wzwyż. – Wspominam Koreę głównie przez pryzmat obserwacji, jak wyglądała tam nie tylko organizacja, ale i cały sportowy świat na najwyższym poziomie. Pamiętam, że oprócz notatek, mam stamtąd także potężną kolekcję zdjęć. Dostałem od swojego trenera aparat, przedstawił mi całą instrukcję, jak mam go obsługiwać, i później powstało mnóstwo zdjęć. Oprócz turystycznych przeważały fotografie ze stadionów, gdzie podglądałem największe gwiazdy. To było dla mnie coś obraz Korei Południowej zaskoczył. Już na lotnisku w Seulu po wyjściu z samolotu dostał swojego opiekuna, który miał mu we wszystkim pomagać w czasie pobytu. Nie spodziewał się też, że „egzotyka” może być tak nowoczesna. W pamięci zapadła mu wizyta w siłowni w wiosce olimpijskiej. Kiedy zobaczył sprzęt do ćwiczeń, aż zbielało mu oko. Jak mówi, w Polsce niektóre urządzenia pojawiły się dopiero w połowie lat 90., a nawet jeszcze później.– Sam nie miałem punktu odniesienia, ale z tego co mówili starsi koledzy już startujący na igrzyskach, Seul był skokiem w nowoczesność pod każdym względem. To właśnie od Korei rozpoczęły się igrzyska tej epoki, jaką możemy przypisać do dzisiejszych. To był również początek ery telewizyjnej, podpisywano wielkie kontrakty z NBC, od tego czasu prawa do transmisji zaczęły być wysoko wyceniane. To był nowy początek – dodaje nasz dwukrotny medalista olimpijski z Barcelony i z Korei medalu nie przywiózł, bo nie przebrnął eliminacji, ale pamiątek innego rodzaju miał stamtąd całkiem sporo. Tym bardziej, że tamtejsze sklepy – w odróżnieniu od polskich – były wprost przeładowane towarami.– Do dzisiaj pamiętam fantastyczne ceny butów i dresów, które tam kupowaliśmy. Przywiozłem z Korei pięć czy sześć par, gdzie „adidasy” do biegania kosztowały 3-4 dolary, a do koszykówki około 10. Do dzisiaj mam też stamtąd skórzaną kurtkę. Mimo trzydziestu lat wciąż świetnie się trzyma i nawet można jeszcze zaryzykować wyjście w niej do miasta. Cały czas jest ze mną – śmieje się były skoczek, który wciąż pamięta nawet wysokość kieszonkowego, które olimpijczycy dostawali z Polskiego Komitetu Olimpijskiego. – Proszę sobie wyobrazić, że w 1988 r. PKOl dał nam kieszonkowe w wysokości, uwaga, 300 dolarów! Wtedy trudno to było nawet wydać. O ile dobrze pamiętam, to jeszcze stówkę przywiozłem do 300 DOLCÓW OD PKOL – TRZY DYSZKI WOLNEGO ZAKŁADU OD LV BET! SPRAWDŹCIE TUTAJ!Panie Kwaśniewski, czas minąłJudoka Waldemar Legień, który w finale kategorii 78 kg pokonał niemieckiego mistrza olimpijskiego z Los Angeles Franka Wieneke, potwierdza dobrą organizację imprezy, ale jak mówi, igrzyska zaczęły się dość kiepsko. Chodzi o ceremonię otwarcia, która może dla kibiców była widowiskiem, ale sportowców wymęczyła.– Nie dość, że trzymali nas kilka godzin na stadionie, to jeszcze ten powrót do wioski olimpijskiej… – wzdycha tylko judoka, który od lat mieszka we Francji. – Byliśmy elegancko ubrani, w garniturach, z kapeluszami na głowach, a że było gorąco, to powrót był koszmarny. Każdy marzył, żeby tylko jak najszybciej wbić się w autobus i znaleźć się w swoim pokoju. I tutaj organizacja zawiodła. Kiedy cały tłum dojechał do punktu kontrolnego przy wejściu do wioski i zaczął się pchać, to bariera odgradzająca po prostu pękła i… już nie było żadnej kontroli. Jak Koreańczycy to zobaczyli, to aż się tej wpadki na starcie, Legień przyznaje jednak, że gospodarze niezwykle skrupulatnie dbali o bezpieczeństwo. Było to zrozumiałe, ponieważ z tyłu głowy wszyscy mieli jeszcze zamach w Monachium w 1972 r.– Wejście do naszych budynków było bardzo „limitowane”. Pamiętam historię z Aleksandrem Kwaśniewskim, który był wtedy ministrem sportu. Co ciekawe, nawet jak on do nas wchodził, to obowiązywały go limity czasowe. Miał być w budynku „od-do” i musiał się dostosować, gdzie był przecież ważną osobą – mówi Legień i dodaje: – Cały czas byliśmy pod ścisłą ochroną, czasami aż do przesady. Kiedy zdobyłem złoty medal, chciałem zatelefonować do Polski. A ponieważ różnica czasu była spora, to poszedłem dzwonić około północy. Wychodzę z budynku, a Koreańczyk pyta się – po polsku – gdzie ja idę. Byłem w szoku. Może nie miałem 100 lat, ale byłem dorosły i mogłem chodzić gdzie kolei Zenon Jaskuła, czyli nasz kolarski wicemistrz olimpijski w jeździe drużynowej, południowokoreańskich igrzysk wprost nie może się nachwalić. Jak mówi, wszystko było tam na tip-top.– Jadąc tam słyszeliśmy różne opinie, ale na miejscu byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni. Podczas ostatnich igrzysk sportowcy narzekali na brudne pokoje i inne niedociągnięcia, a tam niczego takiego nie było. Mieszkania schludne, wszystko aż lśniło. Podobnie sam Seul. Wyskoczyliśmy do miasta po zdobyciu medalu i byłem pod dużym wrażeniem. To po prostu światowa metropolia. Nawet smogu nie było, jak to często jest w azjatyckich miastach. Ludzie też w porządku, fajny naród – opowiada który osiem lat później poleciał również na igrzyska do Atlanty, ryzykuje nawet stwierdzenie, że Koreańczycy z południa wyprawili o niebo lepszą imprezę niż Amerykanie.– Wszystko było przygotowane perfekcyjne: infrastruktura, organizacja, wejścia na obiekty, ochrona, nawet kuchnia z daniami z całego świata była czynna całą dobę i można było zjeść o czwartej nad ranem. A w Stanach, gdzie igrzyska okazały się dla mnie wielkim rozczarowaniem, wiele rzeczy było niedopracowanych. Stare budynki, zniszczone mieszkania, jedzenie to często były jakieś fast foody w McDonald’s. Żywność była tam po prostu… gówniana. Nie to co w Korei. RAFAŁ BIEŃKOWSKITYLKO DO 15 LUTEGO, BONUS BEZ DEPOZYTU W WYSOKOŚCI 30 PLN U NASZYCH KUMPLI Z LV BET!LV BET ZAKŁADY BUKMACHERSKIE POSIADA ZEZWOLENIE URZĄDZANIA ZAKŁADÓW WZAJEMNYCH WYDANE PRZEZ MINISTRA FINANSÓW. UDZIAŁ W NIELEGALNYCH GRACH HAZARDOWYCH MOŻE STANOWIĆ NARUSZENIE PRZEPISÓW. HAZARD ZWIĄZANY JEST Z RYZYKIEM.
Ostatnio przeglądający forum Zabijanie Psów W Korei 0 użytkowników Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę. IPS Theme by IPSFocus
Nieliczni chrześcijanie żyjący w Korei Północnej nie mogą obchodzić Wigilii Bożego Narodzenia. W zamian reżim chce, aby w ten dzień wszyscy obywatele kraju świętowali kolejne rocznice urodzin babci Kim Dzong Una - podała w poniedziałek telewizja Fox Dzong Suk urodziła się 24 grudnia 1919 roku. W młodości miała wstąpić w szeregi partyzantki walczącej z Japończykami, była także działaczką komunistyczną i żoną pierwszego przywódcy Korei Północnej, Kim Ir Sena. Obecne władze w Pjongjangu czczą ją jako "świętą matkę rewolucji", a do jej grobu organizowane są pielgrzymki obywateli. Kim Dzong Suk zmarła w niejasnych okolicznościach w 1949 roku. Obecny przywódca Korei Płn. Kim Dzong Un jest jej wnukiem. Amerykańska telewizja przypomina, że sytuacja chrześcijan w komunistycznym państwie jest bardzo ciężka. Na początku lat 50. rozpoczęły się prześladowania, a władze bardzo poważnie ograniczyły swobody dotyczące praktyk religijnych. Grupy zajmujące się prawami człowieka szacują, że w więzieniach i obozach koncentracyjnych przetrzymywanych jest 50-70 tys. chrześcijan. Mimo tego w okresie Bożego Narodzenia na ulicach stolicy Korei Płn. można nadal znaleźć pojedyncze choinki. Wystawiane są głównie w witrynach sklepowych i restauracjach. Jednak jak zwraca uwagę Fox News, są one pozbawione symboli kg/ja / Źródło: PAP
Dzisiejszy film to bardziej teledysk z naszego wyjazdu na święta do rodziny :) Miłego oglądania :) 🎵Music provided by 브금대통령WIĘCEJ O MNIE: * MOJA KSIĄŻKA: ht
1 lutego 2022ŚwiatW katedrze w Seulu święcenia kapłańskie przyjęło 23 diakonów. "Kościół w Korei "przekształcił się z «Kościoła, który przyjmuje» w «Kościół, który daje»" - powiedział arcybiskup, Peter Chung Soon-taick, który udzielał święceń. W czasie liturgii abp Chung dziękował Bogu za dar tych święceń, a także rodzicom nowych księży, proboszczom i siostrom zakonnym, oraz ich nauczycielom, wykładowcom, przewodnikom duchowym i wszystkim, którzy wspierają nowo wyświęconych w ich powołaniu do służby Kościołowi. „Kościół, który daje” Trzech neoprezbiterów jest członkami Seulskiego Międzynarodowego Katolickiego Stowarzyszenia Misyjnego, założonego przez archidiecezję w 2005 roku, aby wysyłać misjonarzy do Ameryki Łacińskiej. Jak zaznaczył ordynariusz Seulu, jest to konkretny znak, że Kościół w Korei „przekształcił się z «Kościoła, który przyjmuje» w «Kościół, który daje» i jest gotowy do podejmowania wysiłków misyjnych w świecie”. Liczba katolików zwiększyła się niemal o połowę Z powodu aktualnych obostrzeń sanitarnych w mszy uczestniczyli wyłącznie rodzice nowych księży. Archidiecezja Seulska liczy aktualnie 966 księży. W całej Korei Płd. liczba katolików zwiększyła się o w ciągu ostatnich 20 lat niemal o połowę. Jest ich obecnie prawie 6 mln. kh, Vatican News/Stacja7
WPHUB. Jan Manicki |. 08.10.2020 19:38. "W każdy poniedziałek paliliśmy zwłoki". Horror w Korei Północnej. 276. Więźniowie w Korei Północnej są zmuszani do picia wody z rzeki, do której trafiają szczątki skremowanych towarzyszów niedoli. Do północnokoreańskiego gułagu można trafić za przestępstwo takie jak wyznawanie wiary
"Obudził mnie głośny huk. Rytmicznie przybierał na sile, aż przeszedł w metaliczny łoskot. Półprzytomny spojrzałem na zegarek: trzecia nad ranem. Mnisi rozpoczęli ceremonię instrumentów, czyli za 15 minut muszę być gotowy do wyjścia…" Choć - planując podróż dookoła świata - przeszło mi to przez myśl i trochę o tym czytałem, finalnie nie zaplanowałem pobytu w świątyni. Zarzuciłem temat i leżał sobie odłogiem... Gdy jednak zbierałem się do wyjazdu z Japonii i zaczynałem rozglądać się za noclegami w Korei Południowej, przypadkiem trafiłem na wzmiankę o Templestay Week - akurat w tym czasie odbywała się akcja promująca odwiedziny i krótkie pobyty w koreańskich świątyniach. Za jedną piątą regularnej ceny można przez chwilę żyć jak buddyjski mnich - ze wszystkimi tego plusami i minusami. Potraktowałem to jako to znak: cena świetna (równa noclegowi w seulskim hostelu), doświadczenie (mam nadzieję) niezapomniane i wreszcie coś całkowicie nowego - rezerwuję! DZIEŃ 1 Pociąg szybkiej koreańskiej kolei zostawia mnie na pustym peronie 200 kilometrów od Seulu. Dalej jadę niewielki, lokalnym autobusem, który podwozi mnie do schludnego parku u podnóży góry Hwangaksan - na jej zboczu kryje się bajkowa świątynia Jikjisa. To bardzo ważny ośrodek koreańskiego buddyzmu - założona w 418 roku, dotkliwie zniszczona podczas japońskiej inwazji na Koreę i odbudowana na początku XVII wieku, jest dziś odwiedzana przez tłumy Koreańczyków. Od świątynnej bramy, pomalowanej w sceny z życia Buddy, dzieli mnie przyjemny (choć trochę męczący) 15-minutowy spacer - czerwieniejące, jesienne drzewa wynagradzają jednak cały wysiłek. - Witam w Jikjisa! Proszę, wejdź - wita mnie wesoła Hally, która odpowiada w świątyni za program Templestay. Podpisuję się na liście, dostaję broszurę informacyjną i wyblakły, pomarańczowy strój mnicha-adepta. - Chodźmy, pokażę ci twój pokój. Możesz teraz chwilę odpocząć. Później oprowadzę cię po świątyni, a po południu zjemy obiad. Pamiętaj proszę, żeby na terenie świątyni nosić ten strój, a mnichów pozdrawiać ukłonem. O, w ten sposób, z rękoma przy klatce piersiowej - próbuję, co niezwykle bawi Hally. - Nie aż tak nisko! Półukłon wystarczy - poucza mnie uroczym, łamanym angielskim. Mój i trzy inne pokoje mieszczą się w schludnym, drewnianym pawilonie. Który stoi przy głównym i najważniejszym dziedzińcu klasztoru. Najważniejsza i najstarsza świątynia kompleksu - niemal przed moimi drzwiami. To tu mnisi oddają 108 pokłonów. Mój pokój mieści się w niewielkim pawilonie na głównym dziedzińcu świątyni - przez papierowe, przesuwane drzwi widzę kolorowe drzewa, główny ołtarz i dwa zabytkowe obeliski, o których - jak się później dowiaduję - Koreańczycy uczą się na lekcjach historii. Według planu dnia jest teraz czas na zapoznanie się z innymi członkami programu, ale jestem w świątynia sam, więc zakładam swój nowy strój - szerokie spodnie i luźną koszulę - i idę na krótki spacer. Okolica jest naprawdę przepiękna! Jikjisa jest niezwykle popularna wśród Koreańczyków, którzy naprawdę licznie ją odwiedzają (i dla których byłem nie lada rozrywką). Chwilę przed 17:00 Hally zabiera mnie na stołówkę, gdzie mam pół godziny na obiad - to będzie ostatni posiłek tego dnia. Mnisi jedzą go razem z nami, jednak w innej części pomieszczenia, więc nie mogę ich poobserwować. Wegański posiłek składa się z ryżu, tofu i kilku rodzajów kimchi, czyli koreańskich pikli i kiszonek. Dostaję też prostą, lekką zupę, w zasadzie bulion warzywno-grzybowy. Do tego mnóstwo świeżej kolendry (z korzonkami), która ma oczyszczać krew i czarkę bardzo słabej herbaty. Przezornie zjadam podwójną porcję ryżu i idę z Hally przed niewielką wiatę niedaleko budynku stołówki, gdzie mnisi zaczęli już ceremonię instrumentów - odbywa się ona dwa razy dziennie i jutro brutalnie obudzi mnie o 03:00 nad ranem. Pod strzelistym dachem z ciemnej dachówki wiszą wielki bęben, metalowy gong i duża, drewniana ryba. - Mnich uderza kolejno we wszystkie instrumenty, zaczynając od bębna. Odgłos niesie się po całej dolinie i symbolizuje modlitwę za dusze naszych przodków oraz cierpiących zwierząt - tłumaczy mi Hally szeptem, a ja mam nieodparte wrażenie, że dowiedziałbym się dużo więcej, gdyby nie ta nieszczęsna bariera językowa. Co za pech! Po niespełna pół godzinie mnisi oddalają się szybkim krokiem w stronę głównego ołtarza, gdzie - jak co dzień o tej porze - oddadzą 108 pokłonów przed posągiem buddy, w trakcie których będą niskim głosem intonować tekst ze świętych, buddyjskich ksiąg. Rytmiczność i energiczność modlitwy (pełny pokłon zaczyna się stojąc, później się klęka, opiera łokcie na podłodze, następnie dotyka się czołem ziemi i unosi się dłonie na wysokość uszu) ma ułatwić oczyszczenie umysłu, odgonienie złych myśli i skupienie uwagi. Jako turysta i żółtodziób jestem zwolniony z tej części dnia. - Połóż się już spać, czeka cię bardzo wczesna pobudka! - macha mi na do widzenia Hally i dołącza do mnichów. Bardzo chętnie, myślę sobie, ale jest dopiero 18:00 i nie wiem, jak miałbym zasnąć. Gdy jednak wracam do pokoju, typowa dla Korei podgrzewana podłoga robi swoje - mój cienki materac, który leży bezpośrednio na niej, jest przyjemnie ciepły, więc odpływam w okamgnieniu. DZIEŃ 2 Gdy w półśnie udaje mi się wreszcie założyć luźne i szerokie spodnie, słyszę przed drzwiami kroki. Zrywam się i wychodzę w ciemną, zimną noc. Kieruję się w stronę światła, które sączy się z głównego ołtarza. Zostawiam buty na zewnątrz i przez niewielkie drzwi wchodzę chłodnego pomieszczenia, które pachnie kadzidłami i starym drewnem. Światło świec odbija się od posągów i zdobień, więc w całym pomieszczeniu migoczą złote refleksy. Hally przygotowała mi matę, na którą bezgłośnie wskazuje, gdy tylko pojawiam się w świątyni. Zajmuję swoje miejsce i wsłuchując się w gardłowy śpiew mnichów, pokracznie próbuję naśladować Hally i powtarzać ruchy pełnego pokłonu. Choć nie mam pojęcia, o czym jest intonacja (przyznaję się, nie przeczytałem broszury), jej rytmiczność pozwala mi skupić się na własnych myślach - w dość osobliwym stanie, w lekkim półśnie, z obolałymi kolanami i skostniałymi dłońmi, myślę nad wszystkim, co doprowadziło mnie w to miejsce. Ciężko mi i zimno, ale w gruncie rzeczy przyjemnie: odpływam spokojnie w głębokiej refleksji, a zapach kadzideł i gardłowy śpiew mnichów wibrują mi w głowie. Gdy godzinę później ceremonia dobiega końca, Hally prowadzi mnie do małej świątynki opartej o ścianę lasu - czas na poranną medytację. W słabym świetle latarki idziemy szybko po wysokich, kamiennych stopniach, pokrytych równo mokrymi liśćmi. Mam szczęście, bo jestem jedynym gościem nocującym w klasztorze, więc zamiast normalnej, grupowej medytacji, ląduję na prywatnej lekcji u jednego z mnichów. Siedzimy na przeciwko siebie w małym, ciemnym wnętrzu - ja po turecku, on w pozycji lotosu - a wokół tlą się kadzidła i migoczą płomienie świec. Słucham o buddyzmie, medytacji i dyscyplinie umysłu, a w duszy nie mogę przestać się uśmiechać - czy to nie jest cudowne? Dla takich chwil warto jechać na drugi koniec świata, warto rzucać pracę, wywracać życie do góry nogami i zapuszczać się głęboko na koreańską prowincję. Dochodzi 06:00 i mam teraz czas na odpoczynek przed śniadaniem. W moim przypadku oznacza to jedno - głęboki sen. W tej niewielkiej świątynce na obrzeżach kompleksu odbyła się moja prywatna lekcja medytacji. Dla koreańskich świątyń buddyjskich typowe są bardzo kolorowe i misterne zdobienia. Po śniadaniu - które od obiadu różni się tym, że ryż podano w formie ciepłego kleiku - czeka mnie jeszcze jeden element programu: medytacja podczas spaceru. Medytacja nie jest zależna od czynności, którą się wykonuje, a buddyści starają się ją uprawiać możliwie najczęściej - to ich podstawowe narzędzie oczyszczania umysłu. Idę więc z jednym z mnichów stromą dróżką w stronę szczytu Hwangaksan i w ciszy podziwiam piękną przyrodę. Koreańska jesień, podobnie jak japońska, jest niezwykle malownicza. A może to po prostu jesień w górach? Otaczające nas szczyty przykryte są chmurami, przez które delikatnie przebija się słońce. Wokół słychać śpiew ptaków i szum wody. Jest cicho i przyjemnie, a po kilkunastu minutach czuję się wypoczęty tak, ja gdybym spędził tu co najmniej tydzień. Po 40 minutach docieramy do małej świątynki schowanej w lesie, gdzie jej opiekunka - mniszka z Birmy - częstuje nas zieloną herbatą i świeżym ciastem ryżowym. Nie rozumiemy się nawzajem zupełnie, ale uniwersalne gesty i mnóstwo uśmiechu wystarczą. Na pożegnanie dostaję małą, zieloną czarkę do herbaty, której glazura zdążyła się już pokryć pajęczyną pęknięć oraz głęboki ukłon, gest szacunku i znak pokoju. Odwzajemniam go najlepiej jak potrafię, macham z uśmiechem na do widzenia i dołączam do mnicha na ścieżce prowadzącej w dół. Jestem kompletnie zachwycony i w tym stanie wesołego oczarowania dopakowuję później swój bagaż i żegnam się z Hally, dziękując jej za gościnę. Już teraz wiem, że to będzie jedno z najfajniejszych wspomnień mojej podróży... Moje niecodzienne pamiątki: buddyjski "różaniec" (żeby nie zgubić rachuby przy 108 pokłonach) i tradycyjna czarka do herbaty. INFORMACJE PRAKTYCZNE JAK I KIEDY JECHAĆ: Z Polski do Seulu lata bezpośrednio LOT. Największe europejskie linie lotnicze oferują połączenia z przesiadką. W zależności od wybranej świątyni, dotrzesz do niej dobrze rozwiniętą siecią kolejową lub autobusową (jedna i druga na wysokim poziomie, TU znajdziesz więcej informacji). Świątynie zapewniają szczegóły dojazdu. Klimat Korei Południowej jest przyjemny wiosną i jesienią. Lato jest parne (i deszczowe), zima - zimna, zwłaszcza w północnej części kraju. TEMPLESTAY: O pobycie w koreańskiej świątyni przeczytasz na - na stronie dostępne są informacje praktyczne, a także lista dostępnych świątyń (dość długa). Programy są z reguły oddzielne dla obcokrajowców i Koreańczyków, zdarzają się jednak mieszane. Cena za 2 dni i 1 noc (w tym 3 posiłki) to 5000 KRW (ok. 170 zł). Programy różnią się w zależności od świątyń: są mniej ub bardziej rozbudowane, czasem dość restrykcyjne, a czasem liberalne. Warto śledzić aktualności na stronie, bo rezerwując pobyt w czasie Templestay Week zapłacisz tylko 1/5 regularnej ceny. Jedzenie oczywiście bezmięsne, a jeśli zdecydujesz się wybrać świątynię w górach, warto wziąć wygodne buty.
tjeuJl. d0z77fqzn4.pages.dev/42d0z77fqzn4.pages.dev/259d0z77fqzn4.pages.dev/199d0z77fqzn4.pages.dev/245d0z77fqzn4.pages.dev/359d0z77fqzn4.pages.dev/33d0z77fqzn4.pages.dev/282d0z77fqzn4.pages.dev/344d0z77fqzn4.pages.dev/54
świnie grzebane żywcem w korei